Jacek Furga, wiceprezes Centrum Prawa Bankowego i Informacji przy ZBP.
W polskim systemie bankowym powstała luka płynnościowa - banki nie mogą
już finansować długoterminowych kredytów. Przynajmniej częściowym
sposobem na jej zmniejszenie jest proponowany przez Związek Banków
Polskich kontraktowy system oszczędzania – mówi Jacek Furga, wiceprezes Centrum Prawa Bankowego i Informacji przy ZBP.
Obserwator Finansowy: Ekonomiści coraz częściej mówią, że banki dostają już zadyszki jeśli chodzi o kredytowanie długoterminowe.
Jacek Furga: Bo powstała luka płynnościowa. Nie
tylko na dziś, ale to jest stała luka systemowa. Brakuje rodzimego
finansowania akcji kredytowej. Według naszych badań, z niespełna 500 mld
zł rodzimych depozytów gospodarstw domowych w bankach zaledwie 6-7
proc. to depozyty na okresy dłuższe niż roczne. A banki mają cały
portfel kredytów hipotecznych na 25, 35 lat, albo nawet i dłuższe
okresy.
System, w którym banki oferują 6,5 proc. za depozyty 3- lub
6-miesięczne i z nich finansują długoterminowe kredyty jest nie do
utrzymania na dłuższą metę. Na dodatek powoduje zagrożenie dla polskiego
systemu bankowego, bo gdyby pojawił się sygnał negatywny dotyczący
bezpieczeństwa środków, to może się okazać, że stabilność tak krótkich
lokat bankowych jest bardzo wątpliwa. Zrezygnować z odsetek od depozytu
na trzy miesiące to nie jest żaden problem. Inaczej, gdy pieniądze są
ulokowane np. w obligacjach na 5 czy 10 lat.
Czy banki powinny w zasadzie już zakręcić kurek z kredytami
hipotecznymi? Zwłaszcza, ze dyrektywa CRD IV będzie wymagała, żeby
dostosowały długość kredytów do terminów zapadalności depozytów.
W polskim systemie bankowym mamy równocześnie dwa problemy: zarówno
niskiego wolumenu oszczędności jak i systemowego braku płynności w
okresie najbliższych kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat. Jeśli
byśmy chcieli utrzymać tempo kredytowania długoterminowego, głównie
kredytów hipotecznych, z ostatnich lat, to banki potrzebowałyby około
800 mld zł nowych środków.Tak to szacuje Biuro Informacji Kredytowej. A
dziś łączne oszczędności gospodarstw domowych, licząc w tym depozyty w
sektorze bankowym, fundusze emerytalne, inwestycyjne, ubezpieczeniowe
oraz gotówkę i papiery wartościowe, to bilion złotych.
Powoli wysycha też źródło finansowania zagranicznego. W
latach 2005-2008, według badań prezesa Bankowego Funduszu Gwarancyjnego
Jerzego Pruskiego, środki zagraniczne przyrosły o 143 mld zł. Tymczasem
od czerwca 2011 do lutego 2012 nastąpił odpływ netto 14,2 mld zł. Czy
nie jest to niebezpieczne?
Polskie banki na koniec 2011 roku finansowały akcję kredytową w
160-170 mld zł z pożyczek zagranicznych, czyli ze środków pożyczanych
naszym bankom przez banki-matki, czy też pożyczanym na rynku
międzybankowym. To tylko potwierdza, że brakuje krajowego finansowania.
Z około biliona oszczędności Polaków 11 proc. to środki w gotówce, poza kasami banków. Może warto o nie się pokusić?
Jest to na pewno kwota godna zainteresowania, jednak brak jest w
naszym systemie finansowym zachęt do długoterminowego oszczędzania.
Przyczyn tego jest wiele. Najistotniejsze są psychologiczne, bo ludzie
sparzyli się na książeczkach mieszkaniowych jeszcze w czasach
socjalizmu, a ostatnio złym sygnałem było zmniejszenie składki do
otwartych funduszy emerytalnych. Po drodze były afery, takie jak
Bezpieczna Kasa Oszczędności, czy ostatnio Amber Gold. Okazuje się, że
ludzie nie mają zaufania do instytucji finansowych. Teraz PKO BP
wprowadziło znowu Szkolną Kasę Oszczędności, ale warto byłoby ten
program połączyć z jakimś systemem edukacyjnym.
To raczej wyzwanie na pokolenia, a banki muszą coś zrobić, żeby zasypać lukę płynnościową już teraz. Co można zrobić?
Jednym ze sposobów choć częściowego zmniejszenia luki są proponowane
przez Związek Banków Polskich kontraktowe systemy oszczędzania, dające z
jednej strony odsetki, z drugiej strony możliwość zaciągnięcia
długoterminowego kredytu. Kasy oszczędnościowo-budowlane to pomysł
sprzed ponad 100 lat, funkcjonuje doskonale w takich krajach, jak Niemcy
czy Austria, a przyjął się również w większości krajów po
transformacji.
Co to za system?
To po pierwsze system elastyczny, po drugie – zapewnia stały dopływ
depozytów do systemu bankowego, czyli kas oszczędnościowo-budowlanych
będących spółkami zależnymi banków. Klient zawiera umowę i przez od 5 do
7 lat wpłaca co miesiąc określoną kwotę, a następnie może uzyskać
kredyt, który udzielany jest na czas dwukrotnie dłuższy niż okres
oszczędzania. Oszczędności są oprocentowane po niższej stopie niż na
rynku, ale kredyt też.
Nominalna miesięczna kwota spłat kredytu jest w wysokości wpłat
oszczędnościowych, co powoduje, że w statusie płynnościowym klienta kasy
nic się nie zmienia. Natomiast w przypadku większych wydatków
mieszkaniowych tani kredyt budowlany traktowany jest przez bank
hipoteczny jako wkład własny, dzięki czemu bank liczy zdolność kredytową
tylko od tego zadłużenia, jakie powstaje w nim, bo to, które jest w
kasie nie generuje nowego obciążenia dla rodziny i nie narusza jej
płynności finansowej. Dlatego kasy funkcjonują również jako zaczyn dla
kredytu hipotecznego.
Po trzecie system działa jak stabilizator koniunktury na rynku
kredytowym i budowlanym, na którym cykle trwają zwykle 7-8 lat.
Zakładając 5-7 lat oszczędzania i 14-20 lat spłaty kredytu, mamy za sobą
przynajmniej dwa cykle koniunkturalne. Zatem załamanie koniunktury nie
dotyczy tego systemu i zgromadzonych w nim oszczędności. Gdy kredyt jest
tani, ludzie mniej oszczędzają i system zwalnia, ale z kolei gdy na
rynku jest bardzo drogo, to klienci kas stale biorą kredyty bo są niżej
oprocentowane niż na rynku, a więc stale generują popyt na mieszkania.
Dlatego nawet wtedy, kiedy na rynku bankowym pieniądz jest zbyt drogi,
kasy generują stały dopływ inwestorów i inwestycji. Czyli spłaszczają
wahania koniunkturalne.
A elastyczność obecności w takim systemie?
W każdym momencie uczestnictwa w kasie można policzyć na co jej
klienta aktualnie stać. Można pieniądze wydać na remont, a nie na kupno
mieszkania. Można w pewnym zakresie wybrać stopę oprocentowania
oszczędności, np. wyższą i zgodzić się na wyżej oprocentowany kredyt,
lub niższą, i wtedy kredyt będzie tańszy.
Jaki wolumen oszczędności mogłyby generować kasy? Są jakieś szacunki?
Na Słowacji oszczędza w tym systemie 1,3 mln osób, w Czechach na 10
mln mieszkańców jest 5 mln rachunków, co oznacza, że każda rodzina ma
przynajmniej jeden. Do 2010 roku kasy wygenerowały na Słowacji umowy
kredytowe na – w przeliczeniu – 50 mld zł, a w Czechach na 201 mld zł.
Gdyby co dziesiąty Polak miał rachunek w kasie, byłoby to 3-4 mln
rachunków, które generowałyby długoterminowy kapitał przez 5-7 lat.
Zakładam, że jeśli scenariusz by się powiódł, to w tym systemie na
stałe mogłoby w Polsce oszczędzać nawet 5-7 mln ludzi. W pesymistycznym
scenariuszu zakładam 1 mln osób, a to i tak więcej niż połowa tych,
którzy mają dziś kredyty hipoteczne, bo jest ich 1,6 mln. W pierwszym
roku system, w którym byłoby 300-350 tys. osób, mógłby wygenerować 4 mld
zł oszczędności.
Przez cztery lata skumulowane oszczędności wyniosłyby 40 mld zł,
czyli niemal tyle, ile rocznie udzielanych jest kredytów hipotecznych.
Mamy w ten sposób pewien wehikuł, który generuje stały dopływ
długoterminowych środków, będących w systemie bankowym przez co najmniej
kilka lat.
Czemu takie rozwiązanie nie zostało wprowadzone w Polsce?
Pomysł z wprowadzeniem kas rozbija się z reguły o to, że rząd mówi,
iż nie ma środków, bo system ten zakłada udział państwa w popieraniu
budownictwa mieszkaniowego. Odpowiednia ustawa została uchwalona,
podpisana przez prezydenta i opublikowana w 1997 roku, jednak nie wydano
rozporządzeń dotyczących rozliczeń pomiędzy budżetem a kasami i nie
można było wystartować. W związku z tym cztery gotowe wówczas instytucje
bankowe nie uruchomiły działalności. NBP nie udzielił im licencji bo
stwierdził, że jeśli rząd nie zapewni pomocy dla oszczędzających w
kasach, to uruchomienie systemu się nie powiedzie. I słusznie.
System ma dwie ważne zalety. Z jednej strony generuje długoterminowe
oszczędności, co w sytuacji powstałej luki płynnościowej w sektorze
bankowym miałoby istotne znaczenie. Z drugiej strony tworzy bazę do
długoterminowych inwestycji mieszkaniowych. Obecnie możemy z ok. 100
tys. mieszkań oddawanych rocznie wejść na 130-150 tys. Dopiero gdybyśmy
weszli na poziom 200 tys. to byłaby szansa wychodzenia z kryzysu, ale
żeby do tego doszło, musi być pomysł na refinansowanie.
Propozycja ta nie rozwiąże całkowicie problemu mieszkaniowego, ale we
wszystkich krajach, gdzie działa, jest ważnym elementem finansowania od
20 do 40 proc. budownictwa mieszkaniowego. Ma jednak jedną zasadniczą
wadę: wprowadzający go rząd nie odetnie od niego kuponów politycznych, a
będzie miał większe wydatki z budżetu i większy deficyt. Owoce będą za
3-4 lata, czyli zapewne za kadencji następców, którzy zdyskontują
politycznie większe wpływy budżetu.
Łatwo stworzyć dobrze funkcjonujący system, jeśli dopłacać do niego będzie państwo. Ile musiałoby na to wydać?
Jeden złoty wydany na mieszkanie generuje kolejne 3 złote wydatków na
infrastrukturę, transport, wyposażenie, obsługę, a to daje kolejne
podatki dochodowe, VAT. Jeden złoty inwestycji mieszkaniowych daje 3 zł
wpływów do budżetu w rachunku ciągnionym, jak pokazują to doświadczenia
innych krajów. W pierwszych trzech latach trzeba tę masę pieniądza
uruchomić zasilając kasy oszczędnościowo-budowlane, a dopiero po co
najmniej czterech latach, kiedy zaczynają się pierwsze kredyty,
pojawiają się większe wpływy do budżetu.
Żeby ten system uruchomić, konieczna byłaby dopłata w 1-3 roku premii
w wysokości 20-25 proc. wpłaconych do kas pieniędzy. To zachęcałoby
ludzi do oszczędzania. Badania Instytutu Badań na Gospodarką Rynkową
pokazały, że po 5-6 latach budżetowi zwracają się wydatki poniesione w
pierwszych latach działania systemu, kiedy dopłaca do oszczędności.
Więc jakie byłyby koszty budżetu w tym pierwszym okresie?
Rozwiązania są różne w różnych krajach, to kwestia do dyskusji. Na
Węgrzech na przykład premia wynosiła 40 proc. oszczędności w pierwszym
roku, ale w następnych już 30 proc. nowych oszczędności z danego roku.
Zakładając, że premia wynosiłaby 20-25 proc. oszczędności, do systemu
mogłoby wejść rocznie ok. 350 tys. nowych osób. Czyli po 5 latach
mielibyśmy od 1,5 do 2 mln ludzi oszczędzających w tym systemie.
Zobowiązania budżetu zależą od tego, jaki wolumen oszczędności
chcielibyśmy premiować. Zapewne maksymalna wysokość premii rocznej
wynosiłaby od połowy do jednego miesięcznego wynagrodzenia. Chodzi o to,
żeby nie premiować ludzi bogatych, którzy wniosą do systemu duże kwoty i
dostaną premię od rządu, ale ludzi o średnich i niskich dochodach.
Jeśli by więc premia wynosiła ok. 3 tys. zł w skali roku, to byłby to
miliard złotych dopłat z budżetu w pierwszym roku. Potem wzrosłyby do
2-3 mld zł rocznie i na tym poziomie się już utrzymały.
Rząd chce zaproponować swój program „Mieszkanie dla młodych”. Jak pan go ocenia?
– Nie mówię, że to rozwiązanie złe, ale jednak jest niszowe i za te
same pieniądze można zrobić znacznie więcej. Przedstawiony przez
Ministerstwo Infrastruktury program też będzie generował ok. 1 mld zł
kosztów, a adresowany jest do zaledwie 30 tys. rodzin rocznie. W
projekcie kas oszczędnościowo-budowlanych mówimy o miliardzie złotych
przy zaangażowaniu 350 tys. osób. Rządowy program pogłębia istniejącą
lukę płynnościową, a ten ją zasypuje.
Rozmawiał Jacek Ramotowski
źródło http://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/bankowosc/kasy-budowlane-sposobem-na-mieszkania-i-oszczednosci/
To bardzo ciekawa rozmowa i pokazuje dokładnie luki systemowe uniemożliwiające generowanie rodzimego kapitału inwestycyjnego. Ciągle pokutuje wyobrażenie, że kapitał inwestycyjny to coś fizycznego, co najlepiej jest sprowadzić z zagranicy. W rzeczywistości kapital inwestycyjny generowany jest pod zastaw papierów wartościowych. Te papiery muszą być zabezpieczone albo wpływami z podatków jak w wypadku państwa, albo tytułami własnościowymi jak w wypadku emitentów prywatnych. To że w Polsce brak jest długoterminowych papierów wartościowych prywatnych emitentów, w tym banków, wynika ze struktury funkcjonowania ładu własnościowego, który nie gwarantuje odpowiedniego zabezpieczenia. Narzekanie na brak oszczędności mija się z faktami. W Polsce brak jest instrumentów finansowych, za pomocą których można byłoby w miarę bezpiecznie i długookresowo oszczędzać. Opisana w artykule propozycja służyłaby częściowo rozwiązaniu tego problemu, pod warunkiem że kwestie odpowiedzialności majątkowej i konsekwencje niewypłacalności będą jasno określone, uregulowane i ekzekwowane. Wszelkie formy oszczędzania tzn. nabywania tytułów prawnych do przyszłych strumieni środków płynnych - depozyty w bankach są również formą tytuły prawnego wobec banku - są na tyle dobre, na ile solidne jest ich zabezpieczenie. A o tym decyduje niestety ład prawny.
OdpowiedzUsuńŻadnych dotacji do kredytów. Kredyty nie budują mieszkań. Mieszkania budują robotnicy, architekci itd. Liczba budowanych mieszkań zależy od: prawa budowlanego, ilości gruntów, ilości pracowników. I to należy zwiększać/poprawiać. A nie produkować kolejną bańkę kredytową. Cykl koniunkturalny nie spada z nieba co 7-8 lat tylko jest tworzony przez politykę kredytową banków i państwa. Bez kredytów ceny mieszkań spadną i będą kupowane za gotówkę. Nie są do tego potrzebne żadne programy ani dotacje. Banki powinny wyłącznie przechowywać depozyty i nie udzielać z nich żadnych kredytów. Depozyt to rzecz oddana na przechowanie, a nie pożyczka. Od udzielania kredytów są: fundusze inwestycyjne, firmy pożyczkowe. Ewentualnie można zezwolić bankom na udzielanie kredytów z kapitału własnego i obligacji. Depozyt to saldo gotówkowe, nie inwestycja. Inwestować można jedynie środki własne, nie depozyty. To powinno być zabronione. Nie może być dwóch właścicieli tego samego pieniądza (kredytobiorca i właściciel depozytu). Ludzie zaczną sami oszczędzać, jak będą tanie mieszkania. Potrzebny jest brak kredytów. Niech ludzie oszczędzają w srebrze, złocie itp. Wtedy żadna inflacja i żaden rząd tego nie połknie.
OdpowiedzUsuń